• wooden
PostPrime/Blog post/Felietony/Ostatni mecz Kobego Bryanta

Ostatni mecz Kobego Bryanta

Są takie spotkania z historii NBA, które oglądałem po wielokroć i wciąż pamiętam emocje jakie wywoływały we mnie te mecze na żywo.

Ale jest też to jedno, szczególne, którego nie zapomnę nigdy, które wryło mi się w pamięć, jako 48-minutowa miniatura kariery jednego z największych graczy w historii NBA.

Mowa oczywiście o tym co wydarzyło się równo 8 lat temu, 13. kwietnia 2016 roku.

Kobe Bryant.

Gracz, którego kochałem nienawidzić.

Główny Zły NBA, w mojej wizji rzeczywistości, przez wiele wiele lat.

Człowiek, którego nie cierpiałem, nie szanowałem, bałem się go jako kibic rywali, wyśmiewałem z punktu widzenia nieanalitycznej gry, oskarżałem o pozerstwo… zaczynałem szanować, lubić, słuchać…

Człowiek, po którego śmierci płakałem.

Osoba, której starych wywiadów wciąż słucham i z której słów wciąż czerpię.

Postać większa niż koszykówka.

Niewiarygodna kariera, w trakcie której stał się wzorem dla milionów młodych koszykarzy i dziesiątek lub setek milionów ludzi na świecie.

Idol?

Na pewno.

Miał wady?

Mnóstwo.

Ale był naszym Jordanem. Jordanem mojego pokolenia. Jego mniej utalentowaną wersją, ale za to wyposażoną w lepszą etykę pracy. Przez moment najlepszym graczem na planecie, który błyskawicznie stracił ten tron na rzecz innego top2 gracza w historii.

Klamrą, łącznikiem między MJem, a LeBronem.

Na jednym wychowany, a drugiego częściowo sam stworzył.

Być może był tym, kim byłby MJ gdyby nie był sportowym psychopatą.

Być może przez to, że Jordan nie był taki jak Kobe, nigdy nie dowiedzieliśmy się, jak dużo lepszy jeszcze mógłby być, gdyby nie przerwy od koszykówki, hazard, baseball i niezdrowy tryb życia. Gdyby zamiast wiecznej rywalizacji z kimś z zewnątrz wybrał Mamba Mentality, czyli wieczną rywalizację z samym sobą.

Czy Kobe jest najlepszym graczem wszechczasów?

Nie, nie jest.

Ale na pewno jest jednym z najbardziej wpływowych.

I osobiście uważam, że stał się najlepszą wersją samego siebie, kiedy już przestał Jordana gonić. Kiedy rozwijał siebie, a nie gonił za idolem. Kiedy zamiast się wzorować, znalazł własną drogę i stał się wzorem dla innych.

Tę wersję Kobego uwielbiałem, a mój zachwyt i prawdziwa sympatia do jego osoby, zaczęły się paradoksalnie wraz z ostatnim meczem jego kariery.

Być może najbardziej niewiarygodnym meczem jaki widziałem i który inspiruje mnie do dziś.

I teraz, na jego ósmą rocznicę musiałem o tym napisać.

W końcu nie będę czekał kolejnych 16 lat, na rocznicę numer 24.

Zapraszam do wspomnienia Kobego, napisanego przez pryzmat jego ostatniego meczu.

I tak samo jak Mamba szykował się latami do tego spotkania, tak ja zbierałem się latami do opublikowania finalnej wersji tekstu.

Mam nadzieję, że Wam się spodoba.

Zapraszam!

Dear Basketball

Zawsze kiedy oglądam ten ostatni mecz Kobego Bryanta, słyszę gdzieś w tle słowa – jego wiersza „Dear Basketball”.

Wiersza, który został potem zanimowany i dostał Oskara dla najlepszego krótkometrażowego filmu animowanego.

W pełni zasłużenie.

Ciary, kiedy pierwszy raz to oglądałem.

Ciary i dziś.

Rozgrzewka

13 kwietnia 2016 roku. Kobe Bryant wychodzi na parkiet Staples Center w Los Angeles. Przytula go Magic Johnson, cała hala skanduje „Kobe! Kobe! Kobe!”. Szeroko uśmiechnięty Bryant stara się odzyskać swoją legendarną koncentrację ale na razie mu to nie wychodzi. Ten dzień to jego święto, wie o tym on, wiedzą kibice, wiedzą nawet jeszcze walczący o playoffs przeciwnicy z Utah Jazz. Dookoła rozgrzewają się koledzy,  ale on nie rzuca dużo… ba! Nawet się dużo nie rusza. Każdego dżula energii zostawia sobie na mecz, ważny, bardzo ważny mecz. Widać jak trudno mu się skupić, na uśmiechy miał przyjść czas na koniec, ale już teraz nie może się powstrzymać. Na jego twarzy odbija się cała gama emocji, ale każdy kto śledził jego karierę wie, że jak przyjdzie co do czego to liczyć się będzie tylko boisko i ludzie którzy przyszli tu dla niego, żeby obejrzeć go na żywo po raz ostatni. To spotkanie ma być ukoronowaniem jego pożegnalnego tour’u po NBA, w który zamienił się dla Lakers sezon 2015/16. Sezon niełatwy, w którym zdobywał najmniej w karierze 17.6 punktów z 16.9 rzutów na mecz, przy raczej żenującej skuteczności: 35,8% FG (41% za 2 i 28,5% za 3). Niełatwy też przez to, że często wręcz nie mógł bez bólu dostać się na halę w dniu meczowym i żeby oszczędzać zniszczone 20 letnią karierą ciało opuszczał treningi i rozgrzewki. Wszystko po to żeby pokazać się (prawie) każdej widowni w NBA i ostatecznie zagrać aż 66 spotkań w sezonie, w którym nie powinien był zagrać ani jednego.

Wreszcie gracze obu drużyn schodzą z boiska, gasną światła, a Lawrence Tanter wyczytuje kolejnych graczy Lakers. Kobe siedzi na krzesełku z boku boiska próbując powstrzymać wzruszenie, a każdy kolejny Laker, który usłyszy swoje nazwisko, zanim wybiegnie na parkiet podbiega do niego jak do jakiegoś mitycznego władcy, prosić o błogosławieństwo przybitą niemal bez patrzenia piątką. Wszyscy wstają. D’Angelo Russell, Jordan Clarkson, Roy Hibbert, Julius Randle… Padają kolejne nazwiska. Teraz na całej hali siedzi już tylko jeden człowiek. Człowiek wstaje. Wrzawa rośnie.

„And the other forward, for the final time, number 24, on the floor, 6’6, five time World Champion, Kooobeeeee Bryant!”

Przybija mnóstwo piątek, walczy ze wzruszeniem i w tym tłumie kochających go ludzi, możliwe że przeszła mu przez głowę myśl o drodze jaką musiał przejść żeby się tu znaleźć.

Myśl o urodzonym w Filadelfii i wychowanym we Włoszech chłopaku nazwanym po ulubionym steku ojca, Joe Bryanta. Ojca, który jako koszykarz NBA zwiedził Filadelfię, San Diego i Houston, po czym w latach osiemdziesiątych był gwiazdą ligi włoskiej. Kto by pomyślał, że jego kopiący piłkę na ulicach Neapolu, Calabrii i prowincjonalnych miasteczek z Toskanii syn kiedyś będzie uważany za jednego z najlepszych koszykarzy w historii, kończąc karierę ze średnimi 25 pkt, 5.2 zbiórki i 4.7 asysty. Pewnie nie marzył o tym nawet Joe Bryant, który nigdy w NBA na przestrzeni sezonu nie zdobywał nawet 12 punktów na mecz, a jego jedyną słynną akcją był ten wsad na Kareemem.

Kobe posyła światu ostatni szeroki uśmiech, dostaje talk na ręce, zbija piątki z rywalami i… szeroki uśmiech powoli znika. Zastępuje go lekki uśmieszek, a wreszcie wyraz pełnej koncentracji. Na boisku nie ma przyjaciół.

Gramy!

Pierwsza kwarta

Utah wygrali rzut sędziowski, więc już w pierwszej akcji spotkania tyłem do kosza gra z nim Rodney Hood. Bryant błyskawicznie wybija mu piłkę, będąc bardzo bliskim przechwytu.

W końcu Hood nie stał nawet blisko graczy, których w przeszłości krył Kobe. A zwłaszcza Gracza.


Pierwsza akcja Lakers to pierwszy rzut Kobe’go Bryanta. Trójka ze stopą na linii. Najmniej efektywny rzut w koszykówce… Oczywiście. Wszyscy wstrzymują oddech i… cegła w przednią obręcz, ledwie do niej dolatuje. W kolejnej akcji rzuca airballa z półdystansu, a parę akcji później nie trafia spod kosza po firmowym manewrze z przeskokiem. Mecz zaczyna od 5 spudłowanych rzutów i straty przy próbie penetracji. To błyskawiczne przypomnienie dla wszystkich w jakim wieku i formie jest odchodzący idol.

To też, tak naprawdę, nikogo nie zaskakuje, a najwierniejsi fani nie będą mu przecież wypominać braku skuteczności. Niska efektywność w połączeniu z wysokiej jakości wrażeniami artystycznymi, walecznością i chęcią do brania na siebie odpowiedzialności, często ponad własne możliwości… to w końcu znaki firmowe Bryanta. To on, po dziś dzień, dzierży rekord w liczbie spudłowanych rzutów w karierze – 14 481 razy po tym jak wypuszczał piłkę z rąk w oficjalnym meczu NBA, ta nie znajdowała drogi do kosza. Tylko 89 graczy w historii ligi oddało więcej rzutów niż on spudłował. A jednak, wciąż próbował. I mimo wielu wysiłków… wręcz krucjat prowadzonych przez zwolenników statystyk zaawansowanych… już zawsze będzie kojarzył się z tymi trafionymi.

Zaraz po swoim piątym pudle poirytowany 38 letni Bryant blokuje layup Trevora Bookera, przekozłowuje piłkę pod kosz Jazz, pompką wyrzuca w powietrze Gordona Haywarda i z odchylenia oddaje rzut wysokim łukiem. Piłka leci, leci, leci i spada przez obręcz, ledwie dotykając siatki. W swoim szóstym rzucie Kobe wreszcie zdobył punkty. Ludzie na trybunach wstają i wiwatują, jakby trafił gamewinnera.

Wiwatowali tak w końcu aż 36 razy po tym jak jego celny rzut dawał Lakersom zwycięstwo.


Trafienie sprawia, że Kobe odżywa.

W kolejnej akcji trafia jumpera z 5 metrów po pick and rollu. Daje pierwsze prowadzenie Lakers w meczu, po to żeby zaraz potem je podwyższyć akrobatycznym reverse-layupem z faulem. Kiedy rzuca wolnego, kibice skandują „MVP! MVP!”, a on chyba daje się temu porwać, zaraz trafia trójkę z nogą na linii i…. jak to Kobe, w kolejnej akcji odpala heat check, za 3… trafiając 5 rzut z rzędu. Widownia jest w ekstazie i nawet nie zauważa tego co musiało nastąpić czyli heat-heat-checku z 9 metrów przez ręce dwóch obrońców, który oczywiście wpaść nie może. To nic nie znaczy, to o niczym nie świadczy, Bryant znów gra jak młody chłopak i rusza się jak kot. Czarny kot.

Black Cat.

Czarny kot. Black Cat. The Black Cat. Tak kiedyś nazywano Michaela Jordana, a Kobe kiedy kształtował się jako koszykarz – ukradł tyle jego ruchów ile tylko umiał.


Jego fascynacja Jordanem nie jest i nigdy nie była tajemnicą. Kobe zawsze otwarcie o niej mówił, a takich kompilacji jak ta powyżej każdy obejrzał w życiu mnóstwo. Idealnie odtworzona praca nóg, idealnie odtworzony balans ciała przy rzucie, ułożenie rąk… To z tego powodu niektórzy (niesłusznie), mają go za drugiego najlepszego w historii zawodnika. Jeśli Jordan to ideał, drugim najlepszym graczem powinien być zawodnik najbliższy tego ideału, prawda? To pokrętna logika, ale niektórzy to kupią.

Na poziomie czysto ludzkim – nie sposób nie podziwiać tego jak perfekcyjnym odtwórcą był, zwłaszcza na początku kariery. Każdy kto kiedykolwiek trzymał piłkę w rękach, musi rozumieć, z jak monstrualną pracą musiało się wiązać wyuczenie się ruchów idola tak dokładnie, żeby stały się częścią jego tożsamości. Zresztą – Jordan tego nie mógł nie zauważyć i w pewnym momencie zaczął nazywać go młodszym bratem. Najlepiej to było widać w jego przejmującej przemowie po śmierci Kobego:


Wróćmy jednak do meczu, a w nim Kobe zaczął trafiać.

Skoro zaczął trafiać to obrona zaczyna się na nim skupiać. Rodney Hood próbuje go kryć bardzo bardzo ciasno, a widząc wystawioną głupio rękę, Bryant wykonuje klasyczne „You reach, I teach” i wymusza 3 osobiste.

To niby tylko rzuty wolne, ale to też element filozofii gracza Lakers – już pod koniec kariery zaczął opowiadać o tym jak strategicznie patrzy na moment, w którym łapie piłkę. Pozycja potrójnego zagrożenia? Jasne. Ale nie tylko o to tu chodzi. Co prawda jego gra wygląda jak taniec, ale to tak naprawdę szachy o gracji baletu. Obrońca jest za daleko? Rzucam. W kolejnej akcji podejdzie za blisko? Mijam blokując mu swoim pierwszym krokiem możliwość przestawienia odpowiednio nogi w defensywie. Ustawi się na tyle blisko i dobrze, że nie mogę od razu rzucić, ani minąć – patrzę na jego ręce – w końcu się mnie boi. Jest ręką. Piłka w górę. Faul i trzy łatwe punkty z linii. Proste.

Gra starszego Kobego, zwłaszcza patrząc z perspektywy tego co potem latami tłumaczył na video, co do tego jak rozwiązuje boiskowe sytuacje – przypomina wykład. Albo raczej egzamin dla obrońcy. Brak mu już dynamiki i wybuchowego atletyzmu, żeby spalić go pierwszym krokiem, ale widzi każdy błąd w ustawieniu i myśli ruch, dwa, może trzy naprzód. Zrobisz to, a mnie tam nie będzie, bo będę tu, a jak to przewidzisz to albo uderzysz mnie tak, że sfaulujesz, albo będę mógł Cię skontrować tak i możesz to sobie nawet przewidzieć, ale już nic z tym nie zrobisz. To, że potem w swoim ostatnim sezonie pudłował większość rzutów mimo tych ciągłych partii koszykarskich szachów to już nie był brak umiejętności, a kwestia malejących możliwości fizycznych jego ciała. Z naturą nie wygrasz… chyba, że masz absolutnie żelazną siłę woli. Jak Kobe.

Pierwszą kwartę kończy dwoma niecelnymi trójkami i jedną fantastyczną prawie-asystą, po której D’Angelo Russell nie trafia za dwa… Bo to D’Angelo Russell, ten sam który 8 lat później dalej nie trafia po fantastycznych prawie-asystach LeBrona Jamesa.

Bilans kwarty:

15 pkt, 2 zb, 1 blok, 1 strata, 5/13 z gry, 1/5 za 3, 4/4 z wolnych. Lakers przegrywają 21-19.

I tylko fakt, że jakoś nie podaje do kolegów nikogo nie szokuje.

PASS? JUST GET THE REBOUND

Brak asyst w tej linijce nikogo na trybunach oczywiście nie dziwi. Nie po to przyszli, żeby patrzeć jak Kobey podaje, a on nie po to gra, żeby punkty zdobywali inni. Skoro reszta graczy jest mniej kompetentna ofensywnie od niego, to najlepszym rozwiązaniem akcji ofensywnej będzie oczywiście jego rzut. Nie ma w tym wielkiej filozofii. Jak ktoś chce sobie rzucić, to niech sobie zbierze. Widziałem takie podejście graczy na parkietach amatorskich, ale najciekawszy wariant widziałem na Mistrzostwach Polski Dziennikarzy.

W jednym z zespołów na parkiecie biegało dwóch obecnych trenerów z ekstraklasy, z których jeden wydawał się oddawać wszystkie rzuty swojej drużyny. Kiedy go o to zapytałem, stwierdził (cytat nie-dosłowny): „Skoro jako trener rozpoznaję, że rzuty innych są mniej wartościowe niż moje rzuty, choćby z podwojenia, to nie zamierzam podawać tylko wybieram najrozsądniejsze rozwiązanie i rzucam w każdej akcji. Jak inni chcą rzucać to niech zbierają, co za problem. Kobe zaprowadził tak Lakers ze Smushem Parkerem do Playoffs”.

Jak widać – Kobe inspiruje nawet trenerów z polskiej Ekstraklasy. Dobrze, że Shaq go za to nie zabił.

 

Druga kwarta

Kobe zaczyna drugą kwartę na ławce. Nie raz w karierze śrubował limity minut ale teraz nawet on zdaje sobie sprawę, że jego ciało by tego nie wytrzymało. Odpoczywa prawie 6 minut czasu gry. Musiał odpocząć. Nie to co kiedyś.

MINUTY

Odkąd na stałe trafił do pierwszej piątki Los Angeles Lakers, Kobe Bryant tylko raz grał średnio mniej niż 30 minut na mecz. I było to właśnie w jego ostatnim sezonie, sezonie, w którym prawdopodobnie w ogóle nie powinien był grać. W końcu, przez brak chrząstki w kolanie, nie był nawet w stanie wtedy trenować. A jednak, w tym ostatnim sezonie:

  • Rozegrał aż 66 spotkań
  • Spędził łącznie na parkiecie 1863 minuty (dałoby mu to w tym 2024 roku miejsce w top130 graczy NBA)
  • To oznacza średnio 28.2 minuty na mecz, w wieku 37 lat, po serii bardzo poważnych kontuzji i bez chrząstek w kolanach
  • Nie zagrał tylko w dwóch wyjazdowych halach – nie mógł wyjść na parkiet w dwumeczu na Florydzie – w Orlando i Miami, czego otwarcie bardzo żałował

To niesamowite świadectwo woli i niewiarygodna wręcz chęć pożegnania się ze wszystkimi kibicami rywali. Czuł, że jego obowiązkiem jest pokazać się wszystkim fanom w lidze.

Łącznie w karierze:

  • 1 346 spotkań w sezonie zasadniczym
  • 48 537 minut w sezonie zasadniczym
  • 220 spotkań w playoffs
  • 8 641 minut w playoffs
  • 9. miejsce w historii ligi w minutach w RS
  • 4. miejsce w historii ligi w minutach w playoffs
  • 16. miejsce w historii ligi w liczbie spotkań w RS
  • 7. miejsce w historii ligi w liczbie spotkań w playoffs

W swoim rekordowym sezonie 2002-2003 Kobe Bryant rozegrał aż 3 401 minut w RS (dla kontekstu, lider minut w tym sezonie, DeMar DeRozan nie ma już szans na rozegranie nawet 3 000).

Dodatkowo w top 80 sezonów z największą liczbą minut w playoffs, aż 5 należy do Kobego.

Trzeba powiedzieć sobie jasno – Kobe Bryant nie akceptował load management.

When you have nothing going, you have Kobe going”:

Kiedy Kobe siedzi na ławce, ESPN rozmawia z Jackiem Nicholsonem. Pośród masy banałów, Nicholson stwierdza „When you have nothing going, you have Kobe going”. Trudno mu odmówić racji. I trudno odmówić Panom obustronnej sympatii – Nicholson pięknie mówił o gwieździe Lakers po śmierci.

Przy 6:38 do końca drugiej kwarty i prowadzeniu Utah 33-29, Kobe wraca na boisko.

Od razu pudłuje kontestowaną trójkę.

Utah błyskawicznie powiększa przewagę do 38-31, Lakers biorą czas, a kamery pokazują Bryanta rozmawiającego z uśmiechem z siedzącym w pierwszym rzędzie Shaqiem. O’Neal po prostu nie mógł przegapić spotkania swojego młodszego brata.

Shaq vs Kobe

Ta relacja nigdy nie była bezbolesna. Na początku Shaq chciał być mentorem i przyjacielem swojego bezczelnego młodszego kolegi. Kiedy jednak okazało się, że gówniarz nie ma tak łatwego charakteru jak Penny Hardaway, relacja zaczęła się sypać. O’Neal dość szybko zaczął nazywać Kobego per „Showboat” (pozerem), sugerując, że młodziak gra pod publiczkę, a nie dla wyniku.

W playoffach 1997 roku, w serii z Utah Jazz nastąpił przełomowy moment dla kariery Kobego. Po tym jak Shaq wyleciał z faulami z boiska, Kobe poprowadził atak Lakers… do porażki. Rzucił wtedy 4 kolejne airballe. To wydarzenie rewelacyjnie opisał Keep the Beat w swoim materiale video, jako swoiste „origin story” Bryanta.

Dwa lata później, kiedy ich podejście do gry dalej się rozjeżdżało, O’Neal w rozmowie z reporterami bezpośrednio nazwał młodszego kolegę problemem Lakers. Patrząc na początki ich konfliktu teraz łatwo to zamienić w historię o szalenie ambitnym szczylu i jego starszym koledze, który w ramach ich „love&hate relationship”, próbował rzucać mu wyzwanie do rozwoju i zmuszać do wejścia na wyższy poziom. Urodziły się z tego trzy mistrzostwa w trzech kolejnych latach, więc zadziałało ale ich relacjom na pewno to nie pomogło. Zwłaszcza, że Kobe chcąc być jak Jordan… nie mógł pozwolić sobie na bycie betą obok alfa Shaqa.

Potem poszło już lawinowo. Shaq oskarżał Kobego o brak szacunku i grę tylko dla siebie, Kobe mówił że Shaq jest gruby i leniwy. Kiedy Kobe został oskarżony o gwałt i okazało się, że próbował uciszyć sprawę w zarodku oferując kobiecie pieniądze – podobno powiedział policji, że „przecież Shaq zawsze tak robi”. Ostatecznie cała sprawa skończyła się odejściem O’Neale’a z Los Angeles do Miami i początkiem ich prawdziwej rywalizacji.

Kiedy Shaq wygrał obok Wade’a mistrzostwo, to nie dość, że sugerował, że nowy kolega jest lepszy niż Bryant, to jeszcze rapował: „Kobe, tell me how my ass tastes”.

Potem to Kobe wygrał tę rywalizację, z 5 pierścieniami przy 4 O’Neale’a, a jako że obaj Panowie na starość zmądrzeli, ich relacje się stopniowo ociepliły i przerodziły w (ponowną?) przyjaźń. Na koniec najlepszym określeniem jest tu niemalże nadużywane przez O’Neale’a słowo „bracia”. Jak w rodzinie, kłócili się, lubili, razem bawili, nienawidzili, osiągali sukcesy, obrażali i godzili. Trudno o lepszą definicję braterskiej relacji.

Na oczach byłego kolegi z drużyny, rywala, wroga, kumpla, przyjaciela i starszego brata… Kobe nie przestaje rzucać.

Trafia za dwa, wymusza faul, trafia za 3 po pompce…. To akcja jakich w karierze wykonał tysiąc. Jest mistrzem ball fake’ów.

Po chwili rozochocony pudłuje heat check z 8 metrów, pudłuje zwykłą trójkę, pudłuje layup… i co chwilę uśmiech przełamuje na jego twarzy maskę koncentracji. Gwiazdy na trybunach patrzą na to zaciekawione, co jeszcze nam pokaże? I pokazuje! Współudział w przechwycie i outlet pass za plecami na kontrę z hokejową asystą do Juliusa Randle. Kibice szaleją, a na telebimach i w transmisji ESPN kolejni gracze NBA go żegnają. Nikt w NBA nie cieszy się takim szacunkiem jak Kobe. Zawodnik powszechnie trzymany poza top5 All Time przez ekspertów i powszechnie trzymany w Top5 All Time przez innych graczy:

Mało też kto potrafi tak pięknie podać jak na tę kontrę. Lata później, wciąż się zastanawiam, jakim graczem byłby Kobe Bryant gdyby wychował się na LeBronie Jamesie a nie Michaelu Jordanie.

Na przerwę obie drużyny schodzą przy prowadzeniu Utah 57-42 i mecz wygląda na blowout, w którym jedyną historią jest Kobe Bryant.

W połowie meczu ma na swoim koncie:

22 punkty, 2 zbiórki, 1 blok, 1 stratę, 7/20 z gry, 2/9 za 3, 6/8 z wolnych

… i to już jest więcej niż ktokolwiek spodziewał się po tym meczu.

Ale najlepsze dopiero ma nadejść.

PRZERWA

Trzecia kwarta

Drugą połowę zaczyna od akrobatycznego layupu, celnego jumperka z paint i niecelnej trójki, która po zbiórce przeradza się w akcję na wsad skończoną oburęcznym layupem. Rusza się wciąż przepięknie, ale nie została w nim nawet szczypta eksplozywności.

A trzeba pamiętać, że poziom jego atletyzmu to było coś co kiedyś urywało nam wszystkim szczęki. Całe LA płakało, jak po odejściu Shaqa na jakiś czas… obraził się na fanów i za karę przestał robić wsady w kontrze.

Z biegiem kwarty coraz bardziej widać, że ciało Kobe’go zawodzi. Pudłuje rzut za rzutem, oddaje kolejne airballe, coraz częściej odpoczywa w obronie, coraz ciężej oddycha, coraz mniej uśmiecha, ale walczy, stara się, dociska do granic. To zrobi nagle mądry przechwyt, to zaatakuje paint i po pięknym hang-time skończy cholernie trudny layup, to trafi swojego opatentowanego fade awaya z izolacji w high post nad bezradnym rywalem, to trójkę przez ręce. Jak pudłuje to seriami, jak trafia to też seriami. Co by się nie działo – nie traci ani na moment pewności rzutu. ESPN już nawet nie udaje, że tu ważny jest ktokolwiek poza Bryantem i pod wynikiem wyświetla cały czas informację o tym ile Kobe ma w danym momencie punktów i na jakiej skuteczności. Jego ostatni mecz jest jednocześnie jego 431. spotkaniem, w którym zdobył co najmniej 30 pkt.

Na liście graczy z największą liczbą spotkań z co najmniej 30 punktami, Kobe jest na piątym miejscu – przed nim tylko Michael Jordan z 562 takimi spotkaniami w 1072 rozegranych meczach, LeBron James (545/1462), Wilt Chamberlain (516/1045) i Karl Malone (435/1476). Kobe do zebrania 431 takich spotkań potrzebował 1346 spotkań. Z tej czwórki ma lepszy odsetek tylko od Malone’a… ale do niej przynależy. I o dwa spotkania wyprzedził Kareema Abdul Jabbara. To kolejna lista najlepszych w jego życiu, na której jest bardziej dzięki wytrwałości, determinacji i pracy nad sobą, a nie czystemu talentowi.

W trzeciej kwarcie Kobe nie siada nawet na minutę, przez 3 kwarty gra aż 30 minut i wygląda na to, że w tym meczu już siadać nie zamierza. Już w przeszłości próbował pozostawać na boisku długimi fragmentami.

W końcu aż pięciokrotnie w playoffs nie schodził z boiska nawet na sekundę:

  • W 2000 roku, w G6 Finałów Zachodu przeciwko Portland
  • W 2001 roku, w G4 półfinałów Zachodu przeciwko Kings
  • W 2001 roku, w G3 Finałów NBA przeciwko Sixers
  • W 2002 roku, w G3 półfinałów Zachodu przeciwko Spurs
  • W 2003 roku, w G5 półfinałów Zachodu przeciwko Spurs

Dla porównania – LeBron James ma w karierze tylko 4 takie mecze, z czego 3 w swoich pierwszych playoffs w 2006 roku.

Po trzech kwartach ma na koncie:

37 punktów, 3 zbiórki, 1 asystę, 1 blok, 1 przechwyt, 1 stratę, 14/34 z gry, 3/16 za 3, 6/8 z wolnych

Niewiarygodnie zmęczony Kobe przebił już wszelkie możliwe oczekiwania.

Urzeczona widownia czeka na więcej i wszyscy się teraz zastanawiają:

Czy ma jeszcze w sobie dość ognia, żeby powalczyć w czwartej kwarcie?

Głupie pytanie.

Czwarta kwarta

Przed czwartą kwartą Byron Scott pyta Kobego „Hej, stary masz jeszcze jakieś minuty do zagrania w tym swoim ciele?”. Kobe tylko się uśmiecha. Jeśli wcześniej mogliśmy tylko przypuszczać że będzie starał się grać do końca, to teraz już to po prostu wiemy. Gość jest ze stali.

W końcu nawet po zerwaniu ścięgna Achillesa wrócił o własnych siłach na boisko rzucać osobiste. I oba trafił.

Na początku ostatniej odsłony Kobe pudłuje dwa kolejne rzuty a Jazz osiągają bezpieczną przewagę 14 punktów.

Nagle Kobe się budzi.

Trafia dwie trójki (heat check pudłuje), wypuszcza pięknym outletem do kontry Jordana Clarksona i nagle Lakers zbliżają się na ledwie 5 punktów straty. Kobe przestaje się uśmiechać, twarz zaczynam znowu przypominać tę beznamiętną maskę której swego czasu bali się wszyscy w NBA. Twarz morderczej Czarnej Mamby.

To nie jest twarz, którą chciałbyś zobaczyć. To jest twarz, która wróży Ci ból. Czarna Mamba być może zaczęła się jako tylko pomysł marketingowy speców z Nike, ale Kobe potraktował to serio. Śmiertelnie serio i uczynił z niej swój znak firmowy. Kiedy Kobe stawał się Mambą, to stawał się zabójczym sk*rwielem, który nie ma przyjaciół na boisku. Jeśli masz piłkę, to znaczy, że mu ją ukradłeś. Bo to jest jego piłka. Jeśli chcesz rzucić mu punkty, to znaczy, że chcesz go osobiście skrzywdzić, bo dla niego kwestią honoru jest ich nie stracić. Jeśli chcesz go powstrzymać przed zdobyciem punktów, to znaczy, że jesteś jego wrogiem, bo to jest cel, za który on w danym momencie jest gotów zabić. Czarna Mamba – zabójcza i pozbawiona sentymentów.

Gracze Utah mają prawo się teraz bać.

Bryant trafia z półdystansu swój 17 rzut w meczu i nagle… traci energię. Widać że ciało ma dość, mówi mu koniec. Po boisku już się bardziej przesuwa niż biega, trudno to nawet nazwać truchtem, bo przy truchcie człowiek zgina kolana. Patrząc w ekran, możemy tylko podejrzewać jak bardzo go boli. Kolana pozbawione chrząstki ewidentnie odmawiają posłuszeństwa, a ich właściciel nawet nie próbuje udawać obrony. Przestaje nawet się wracać. Jazz wykorzystują to i ponownie uciekają na 9 punktów. Kobe jest wykończony, nie ma siły się ruszać, jest DONE, a 45 punktów i trzymanie beznadziejnych Lakers w grze aż do 44 minuty meczu i tak wyglądają na monstrualny sukces jak na ostatni mecz kariery.

Z drugiej strony… Shaq chciał od niego 50 punktów w tym meczu i nie wierzył, że będzie w stanie to zrobić.

Gdyby nic innego nie zadziałało – samo to mogłoby posłużyć dla Kobego jako wystarczająca motywacja.

Byron Scott bierze czas. Ujęcia Kobego pokazują człowieka półprzytomnego ze zmęczenia. Przy kolejnych hołdach dla siebie niewiarygodnie spocony próbuje się uśmiechać, a widząc to widownia wiwatuje, daje mu owacje na stojąco i po cichutku, cichuteńku ma beznadziejną nadzieję, że wydarzy się cud i ten całkowicie wyeksploatowany 38 latek w ostatnim meczu kariery da im tę jedną, ostatnią i pożegnalną, emocjonującą końcówkę. To nadzieja kompletnie pozbawiona sensu, myślenie życzeniowe, wiara że siła woli tego człowieka pozwoli mu zatryumfować nad ciałem. Ciałem zniszczonym, osłabionym i wyeksploatowanym ponad stan. Które już nie chce się słuchać, bo jest daleko poza swoim limitem. Kobe tyle razy w karierze przekroczył wszystkie swoje limity, osiągnął 200% swojego potencjału i teraz właściwie nie powinno być możliwości, że zrobi to po raz kolejny i to w ostatnim meczu kariery. To w końcu miała być tylko pokazówka i radosne pożegnanie. Ale dla tego konkretnego gracza nie ma czegoś takiego. Jest mecz, to trzeba go wygrać. Nie ma mowy o poddawaniu się i pogodzeniu z losem. Nie ma mowy o zwykłych pokazówkach. Trzeba znaleźć gdzieś w głębi trzewi ostatnią motywację, ostatnią iskrę płonącą w tym piecu. Realizator pokazuje jego szczęśliwą rodzinę , przeżywającą ostatni mecz Męża i Taty. Żona Vannessa szeroko się uśmiecha, córki patrzą zafascynowane, a Bryant mimo że się właściwie słania… atakuje kosz. Dwukrotnie atletycznie, po bardzo bolesnych dla zmęczonych kolan manewrach, wjeżdża w pomalowane i utrzymuje Lakers w grze. W atmosferze hali można wyczuć że dzieje się coś niesamowitego.

MAMBA MENTALITY

Całe życie szykujesz się na ten trudny moment. Na chwilę kiedy nie będziesz miał już siły i nie wiedział skąd wykrzesać coś z siebie. Wtedy masz już tylko w sobie lata ciężkiego treningu, dążenia do doskonałości i wzmacniania psychiki. Tyle lat byłeś pierwszy na sali i ostatni z niej wychodziłeś. Jeśli co rano odbywałeś jeden dwugodzinny trening dziennie więcej niż rywale, to po 15 latach masz za sobą… 11 tysięcy godzin treningu więcej niż Twój przeciwnik. W tym czasie, kiedy on spał, Ty stawałeś się za każdym razem minimalnie lepszy. Robiłeś się silniejszy, szybszy, mądrzejszy. Analizowałeś taśmę, poprawiałeś swój rzut. Każdy dodatkowy trening był Twoją przewagą. Każdy dzień kiedy wiedziałeś, że nie masz siły, ale i tak robiłeś swoje – był rosnącą siłą Twojej woli. Każda rzutówka w samotności, tylko Ty i kosz, sprawiała, że lepiej rozumiałeś swoje ograniczenia, reakcje organizmu, świadomość gdzie piłka się odbije po rzucie, a Twoja koncentracja rosła. Każdego dnia byłeś lepszy dzień po dniu, przez tysiące dni. Twoja przewaga rosła, aż wreszcie urosła na tyle, żeby wciąż istniała, nawet wtedy, kiedy Twoje ciało przestało działać i stałeś się samą wolą zamkniętą w nieposłusznej klatce zbudowanej ze zmęczonego mięsa, nadwyrężonych ścięgien, przeciążonych kości i startych chrząstek. To właśnie jest Mamba Mentality i to z tego Kobe teraz czerpie.

Na niecałe dwie minuty do końca zdobywa swój 50 i 51 punkt szalenie trudnym layupem nad Trevorem Bookerem. Lakers przegrywają sześcioma punktami. Wszyscy wstają. Po chwili dochodzi do swojej klepki z prawej strony osobistych i trafia z półdystansu. Lakers przegrywają czterema. W hali słychać tylko „Kobe! Kobe!”. Akcję później trafia trójkę z ręką na twarzy. Ludzie już nie siedzą, latają, tak wysoko ich wystrzelił ich ten rzut. 96-95 dla Jazz. Timeout dla Utah. W ujęciach twarzy Mamby widać że ten gość już nie widzi ze zmęczenia na oczy. Niemniej po timeoucie Jazz pudłują, a Kobe przekozłowuje piłkę, odpływa w prawo, rzuca z idiotycznie trudnej pozycji z 7 metrów za 2 i daje Lakers prowadzenie. Pot przypomina łzy, łzy mają w oczach wszyscy oglądający, ludzie nie wierzą w to co widzą. 1 punkt prowadzenia dla Lakers i wiesz, że Jazz teraz spudłują. Duchy latające w tej hali po prostu im nie pozwolą trafić. Pudłują, po czym dwukrotnie faulują Mambę, który kończy dzieło zdobywając z linii 59 i 60 punkt. Jeszcze zaraz zalicza asystę przy punktach Jordana Clarksona i na 4.1 sekundy do końca meczu po raz ostatni w karierze schodzi z boiska przy ogłuszającej owacji widowni. Może już odejść, oddał tej drużynie wszystko co tylko gracz może oddać.

Nigdy nie widziałem większego popisu woli gracza niż te ostatnie 3 minuty ostatniego meczu jego kariery.

Skończył spotkanie z linijką:

60 punktów, 4 zbiórki, 4 asysty, 1 blok, 1 przechwyt, 2 straty, 22/50 z gry, 6/21 za 3, 10/12 z wolnych i 23 punktami w samej czwartej kwarcie

Te ostatnie minuty Kobego w karierze mógłbym oglądać w nieskończoność.

Magia, ciary, pot i łzy.

Epilog

Za każdym razem kiedy oglądam tę końcówkę i jego przemowę po meczu, mam szkliste oczy.

Kiedy Koby patrzy z miłością na rodzinę, na piękną żonę i piękne córki, nie sposób się nie wzruszyć. Kiedy mówi, że najbardziej był dumny z tych słabych lat i że mistrzostwa zrobili budując, a nie burząc, the right way, nie sposób nie skłonić głowy z szacunkiem. (I zmrużyć lekko sceptycznie oczu, w końcu, to Kobe kilka razy chciał tego burzenia, choćby żądając transferu na Plutona.) Kiedy się śmieje sam z siebie, że całą karierę wszyscy wrzeszczeli na niego żeby podawał, a teraz nagle podawać mu zakazali, nie sposób się nie uśmiechać. Kiedy mówi w wywiadzie, że oddał drużynie serce i duszę, nie sposób mu nie wierzyć. A kiedy wypowiada słynne Mamba Out… nie sposób nie mieć dreszczy. Widzimy na koniec człowieka szczęśliwego, spełnionego i z radością i wdzięcznością otwierającego nowy rozdział życia.

Takim go zapamiętam.

Nie. Takim bym go zapamiętał.

W tamtym momencie myślałem, że to jest moment, w którym Kobe osiągnął swój szczyt, a mnie samego zamienił z Kobe-sceptyka… może nawet Kobe-hejtera, w kogoś kto go jednak, mimo wszystko i wbrew samemu sobie podziwia.

Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że Kobe swoje prawdziwe dziedzictwo… i swoją prawdziwą wielkość… zaczął budować dopiero w drugiej połowie swojej kariery. Wtedy kiedy zrezygnował z bycia tanią imitacją Jordana, kiedy zorientował się, że nie ma mu nic do udowodnienia i… pozwolił sobie być sobą.

Nie dupkiem wymagającym od kolegów wszystkiego i absolutnej perfekcji, skupionym tylko na sobie jak jego idol. Nie liderem – despotą, który żąda od Ciebie Twojej duszy, a kiedy brakuje Ci sił zostawia Cię za sobą, goniąc za swoimi celami. A liderem i mentorem – kimś kto pokazuje innym jak być codziennie o 1% lepszym, nawet w warunkach, gdy ciało jest już o 1% gorsze. Kimś, kto duchem i… nieoczekiwanym ciepłem pokazuje drogę innym. Człowiekiem, który nie tylko oddał wszystko koszykówce, ale który też kochał tę koszykówkę niemal ponad wszystko, ale na pewno ponad siebie. To jest coś, czego nigdy nie mógł o sobie powiedzieć MJ. Kobe był kimś kto z miłości do gry, pomagał kolejnym graczom siebie samego przeskoczyć. Kto z chęcią i radością dzielił się tajnikami z kolejnymi pokoleniami adeptów tej dyscypliny, kto sam wyciągał rękę do najbardziej utalentowanych następców i kto pokazywał im jak się rozwijać ponad własne możliwości. Kimś lepszym od najlepszych mówców motywacyjnych, inspiracją dla kolejnych pokoleń.

Pogoń za Jordanem stworzyła Kobego Bryanta. Decyzja o odpuszczeniu jej i byciu najlepszą możliwą wersją siebie stworzyła jednego z pięciu najbardziej wpływowych koszykarzy w historii. I najważniejszego dla obecnego pokolenia graczy, tych graczy, którzy teraz rządzą NBA i tych kibiców, którzy nawet jeśli nie widzieli ani jednego meczu Kobe’ego na żywo… doskonale wiedzą co to jest Mamba Mentality.

Mentalność człowieka, który chce po prostu być lepszy w tym co robi i w tym jakim jest człowiekiem. Wstawać co rano i wiedzieć, że zrobił progres, a kolejny, dzisiaj przed nim. Który się rozwija ucząc innych i który staje się lepszym pomagając innym rosnąć. Nie umiem już myśleć o Kobem przez pryzmat egoistycznego dupka z pierwszej połowy jego kariery.

Zawsze kiedy o nim myślę, widzę weterana, który tam gdzie ciało nie mogło, nadrabiał siłą woli.

Widzę gracza, którego rywale nieskończenie szanowali, nawet jeśli oparci o analitykę eksperci troszkę w niego powątpiewali.

Widzę nauczyciela, którego każdy chciał i… wciąż chce słuchać.

Widzę mówcę, który ma tak jasną, prostą i trafiającą do samej duszy filozofię, że gdyby tylko chciał to by zbudował niesamowitą karierę jako jeden z najlepszych trenerów osobistych w historii, motywatora, na którego wykłady chodziłyby tysiące tysięcy ludzi.

Widzę sprawnego biznesmena, który w 2014 roku zainwestował w napój Body Armor 6 milionów dolarów i którego udziały w 2021 roku były warte już około 800 mln $.

Widzę ojca, który mając wyłącznie córki poświęcił się idei promowania basketu kobiecego, chcąc na własnych barkach ponieść tę dyscyplinę na nowe wyżyny, tylko po to, żeby jego dzieci mogły żyć tym samym marzeniem co on.

Widzę człowieka, który dopiero po zakończeniu kariery koszykarskiej zaczął osiągać wielkość, mimo, że jako wielki był postrzegany z powodu tej kariery.

Mógł osiągnąć niewiarygodne rzeczy, jego wpływ na świat i kolejne pokolenia sportowców zdawał się tylko rosnąć.

Niewiarygodny, polaryzujący sportowiec.

Człowiek, który na błędach młodości nauczył się jak być dobrą osobą i przykładnym ojcem.

Facet, którego można było podziwiać i niecierpieć naraz, ale zawsze trzeba było szanować.

Ktoś kto odniósł sukces, kto potrafił pięknie mówić, kogo chciało się słuchać, kto był przy tym mądry, dysponował ogromną charyzmą, szacunkiem innych i potężnymi znajomościami.

Rosnący gigant, którego życie zostało przerwane w tragicznych okolicznościach i za którym nawet jego hejterzy tęsknią.

Dzięki Kobe, że byłeś.

Dzięki za ten ostatni mecz.

Coraz bardziej mi Ciebie brakuje.

PS. Jeśli ten tekst Ci się spodobał, będzie mi naprawdę miło jak postawisz mi kawę:

KLIK (BuyCoffee)

Dzięki!

Podziel się:
Poprzedni Wpis
Następny Wpis
Autor
Dołącz do dyskusji

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *