Najlepsze gwiazdy numer 2 w historii NBA
Rankingi to jedna z rzeczy, które najbardziej lubię w NBA. Z jednej strony są bardzo subiektywne, z drugiej dają bardzo często zaczątek do dyskusji. Jeden ranking, na najlepszego zawodnika w historii koszykówki, jest bardzo podatny na kłótnie, ale ja dzisiaj nie o tym. Postanowiłem wziąć pod lupę najlepsze opcje numer 2 w historii ligi. I na ten ranking was zapraszam.
Oczywistym jest, że to gwiazdy numer 1 w swoich drużynach przyciągają najwięcej uwagi, zbierają najwięcej splendoru i to one są na piedestale. Ale te gwiazdy nie byłyby w stanie zwyciężać bez odpowiedniej pomocy swoich opcji numer 2. Nie ma w historii ligi takich zawodników, którzy sami potrafiliby wygrywać mistrzostwa. Zawsze potrzebują wsparcia, często od graczy, którzy muszą pogodzić się z tym, że nie są już samcami alfa i przyjmują rolę numeru dwa.
Ale to nie znaczy, że nie zasługują na uznanie. Wręcz przeciwnie. Sam etap dotarcia do momentu, w którym akceptują siebie jako opcję numer 2 nie jest łatwe. W końcu są to jedni z najlepszych zawodników świata o rozdmuchanym ego, które prędzej czy później dochodzi do głosu.
Wystarczy jednak już tych ogólników, przejdźmy do konkretów. Mój ranking to 10 zawodników, niekiedy kierowałem się też własnymi sympatiami i antypatiami wobec graczy, dlatego nie znajdziecie nazwisk, które prawdopodobnie u was by się znalazły, ale tak jak napisałem we wstępie, taka już uroda rankingów.
I na koniec ankieta, w której wrzuciłem top 4 z mojego rankingu, bo twitter nie pozwala na więcej. Wybierzcie swojego ulubionego sidekicka
— Piotr Zarychta (@ZHighlights_) November 8, 2023
10. Clyde Drexler
Pierwszy zawodnik na mojej liście idealnie wypełnia standardy bycia gwiazdą w jednym zespole, a następnie pogodzenia się z opcją numer 2. Przez 10 lat Drexler był liderem Portland Trail Blazers i często był porównywany do Michaela Jordana. A nawet jeśli nie porównywany, to był zdecydowanym numerem 2 wśród rzucających obrońców.
A dodatkowo jest legendą Portland, z którą mógłby tylko rywalizować Damian Lillard. Mógłby, bo Lillard nie był w stanie zbliżyć się do sukcesów drużynowych, które są udziałem Drexlera. W całej swojej karierze Dame tylko trzy razy wyszedł poza pierwszą rundę play-off, a tylko raz doszedł do finału konferencji. Dodatkowo już trzykrotnie nie grał w ogóle w fazie mistrzowskiej.
Drexler miał to szczęści, a w tym także swój udział, że nigdy nie zaznał sezonu zakończonego na rozgrywkach zasadniczych. Dwukrotnie grał w przegranych finałach NBA, w 1990 roku przegranych z Pistons, a w 1992 roku z Bulls. W 1991 był też w finale konferencji i jeszcze dwukrotnie przechodził pierwszą rundę. Nie ma na koncie mistrzostwa jak Bill Walton, ale był dłużej zdrowy i dłużej zachwycali się nim w Portland.
I po takiej karierze Drexler został oddany do Houston Rockets w wymianie za Otisa Thorpe’a. Clyde miał o tyle ułatwione zadanie w akceptacji swojej nowej roli, że trafił do drużyny swojego kumpla z czasów uczelni. Razem z wtedy jeszcze Akeemem Olajuwonem grali dla uniwerku Houston i tworzyli zgrany duet latających gości nad koszami o nazwie „Phi Slamma Jamma”.
Efekty w Houston przyszły bardzo szybko. Drexler zdążył zagrać tylko 35 meczów w sezonie zasadniczym i pomógł Rockets zdobyć mistrzostwo z 6. miejsca w konferencji. Po drodze eliminowali kolejne drużyny, które były faworytami, czyli Utah Jazz, Phoenix Suns, San Antonio Spurs, by w finale NBA zdominować Orlando Magic i wygrać 4-0.
Drexler został w Houston do końca kariery w 1998 roku, mistrzostwa już nie zdobył, a pod koniec stał się nawet opcją numer 3, za Charlesem Barkleyem.
9. Pau Gasol
Nieco podobną drogę przeszedł najlepszy Hiszpan w historii koszykówki. Pau Gasol miał za sobą ponad 6 sezonów spędzonych w barwach Grizzlies i był najlepszym zawodnikiem w krótkich, bo dopiero kilkunastoletnich dziejach drużyny. Był ich pierwszą wieloletnią gwiazdą i pierwszym zawodnikiem, który dostał się do Meczu Gwiazd.
Ale jako, że grał w Memphis, wtedy drużynie, która w najlepszym wypadku dochodziła do pierwszej rundy play-off, niewielu się nim interesowało. Ale wśród tych niewielu był Mitch Kupchak, ówczesny generalny manager Los Angeles Lakers, który zauważył potencjał dla gry Gasola obok Kobego Bryanta i doprowadził do wymiany, która była bardzo mocno krytykowana, ale czas pokazał, że nie była tak jednostronna, jak się wszystkim wydawało.
Cena bowiem jaką zapłacili Lakers za Gasola były prawa do jego brata Marca, wtedy jeszcze grającego na europejskich parkietach z nieprzesadnie niską wagą, a także pakiet zawodników: Kwame Brown, Javaris Crittenton, Aaron McKie i dwa wybory w pierwszych rundach draftu wykorzystane na Donte Greene’a i Greivisa Vasqueza. Młodszy brat doprowadził Grizzlies do największych sukcesów i dzięki temu nie jest to wymiana tak jednostronna.
Efekt Gasola był prawie tak piorunujący w pierwszym sezonie jak Drexlera. Lakers po kilku latach tułania się po pierwszej rundzie playoffs wrócili do finałów NBA, ale tam lepsi od nich okazali się Boston Celtics. A sam Pau został stłamszony przez Kevina Garnetta, po czym przypięta została mu łatka mięczaka.
Mocna praca z Kobe Bryantem zaowocowała. Rok później Lakers byli mistrzami, pokonując 4-1 Orlando Magic, ale prawdziwy test nadszedł w kolejnym sezonie. W finale ponownie rywalami byli Celtics i ten sam Garnett. Gasol tym razem nie był już miękki. Rywalizował jak równy z równym i przyczynił się do drugiego z rzędu tytułu mistrzowskiego dla Lakers.
8. John Stockton
Bardzo długo w NBA uznawano, że nie da się pobić rekordu Kareema Abdul-Jabbara w liczbie punktów aż pojawił się LeBron James i poprawił ten rekord. Rekord, który utrzymał się ponad 30 lat. Rekord Johna Stocktona w liczbie asyst powinien utrzymać się dłużej. I nie mówię tu tylko o rekordzie asyst w sezonie zasadniczym, ale o sumie asyst razem z playoffami.
Stockton ma ich w karierze 17 645. Jeszcze raz: Siedemnaście tysięcy sześćset czterdzieści pięć. Ja grając amatorsko w koszykówkę nie wiem czy przez całe życie wykonałem tyle podań razem ze wszystkimi treningami. A Stockton ma tyle asyst w NBA.
I pewnie gdyby zliczyć to blisko połowa z tych asyst była do Karla Malone’a, gwiazdy numer 1 w historii Utah Jazz. Stockton nigdy sam nie był gwiazdą, nawet często nie był opcją numer 2 w ataku swojej drużyny. Byli tam Jeff Malone czy Jeff Hornacek. Ale Stockton był niekwestionowaną gwiazdą numer 2.
Miał nawet swój moment chwały gdy w 1997 roku wywalił z playoff Houston Rockets, trafiając rzut na zwycięstwo meczu numer 6 i wpychając Jazz do finału z Chicago Bulls. Tam niestety Jazz dwa razy z rzędu okazali się gorsi od Jordana i jego Byków.
Niemniej Stockton zasługuje na miejsce tak wysokie za te wszystkie lata i rekordy. Bo pamiętajmy, że jest też liderem wszech czasów w liczbie przechwytów.
7. Oscar Robertson
Normalnie nie cofam się do czasów, w trakcie których nie było mnie na świecie, ale udało mi się obejrzeć trochę meczów Oscara Robertsona i uważam, że zasługuje na miejsce w moim rankingu. To on razem z Kareemem Abdul-Jabbarem stoją za pierwszym mistrzostwem Milwaukee Bucks. A Robertson musiał mocno zrezygnować ze swojego ego, żeby zaakceptować swoje miejsce w szyku.
O Robertsonie zapewne w pierwszej kolejności słyszeliście gdy Russell Westbrook jako drugi w historii kończył cały sezon NBA ze średnimi na poziomie triple-double. The Big O był pierwszym, który tego dokonał. Był prototypem dla graczy z pozycji numer 1-2 takich jak Westbrook, James Harden czy Luka Doncic.
Jak bardzo musiał się poświęcić? W sześciu z pierwszych siedmiu sezonów w NBA rzucał ponad średnio 30 punktów na mecz. Z wiekiem jednak nieco tracił na swojej dynamice i został mentorem dla młodego Kareema Abdul-Jabbara.
W trakcie czterech lat spędzonych razem liczby Robertsona to tylko średnio 16 punktów i 7 asyst na mecz, ale wreszcie mistrzostwo. W 1971 roku jego liczby w finałach skoczyły do góry do 23 punktów i 9,5 asysty na mecz, bez czego Bucks zdecydowanie trudniej byłoby pokonać Baltimore Bullets.
Te cztery lata to też najbardziej wydajny okres w karierze Jabbara. Jego średnia z tego czasu to 30,9 punktu na mecz. Do końca długiej kariery Cap ani razu nie rzucał tyle punktów, a tylko raz miał średnią powyżej 28.
6. Kevin McHale
Boston Celtics lat 80. byli zdefiniowani jako drużyna Larry’ego Birda, Kevina McHale’a i Roberta Parisha. Pojawiały się wokół inne gwiazdy jak Dennis Johnson, Cedric Maxwell czy Bill Walton, ale to ten tercet stanowił o sile drużyny z Bean Town.
Bird był niekwestionowanym numerem jeden, a McHale i Chief walczyli o miano numeru 2 i to po latach powinno być oficjalnie nadane McHale’owi. Gość, którego kojarzycie teraz pewnie głównie jako trenera Houston Rockets czy też komentatora telewizyjnego kiedyś był nie do zatrzymania w grze tyłem do kosza.
McHale niszczył swoich przeciwników całym arsenałem zagrań. Był w tym tak dobry, że z czasem zaczął organizować campy dla środkowych, którzy uczyli się grania tyłem do kosza.
Kevin nigdy nie narzekał na swoją rolę, a przecież stał się nawet zawodnikiem rezerwowym. On po prostu wychodził na boisko i robił swoje. A to swoje jest bardzo wymierne: trzy mistrzostwa, siedem występów w meczu gwiazd i dwie nagrody dla najlepszego rezerwowego NBA.
5. Dwyane Wade
Finały NBA z 2006 roku to najlepszy moment kariery Dwyane’a Wade’a. To trochę przykre, bo był to jego dopiero trzeci sezon w NBA. Ale ze zdrowiem nie da się wygrać. Gdy w 2010 roku do Miami Heat dołączali LeBron James i Chris Bosh nie wiadomo było który zostanie numerem 1. Czy będzie to Wade w swoim Miami, czy też James.
I poza wieloma innymi aspektami, ten brak jasnej informacji był przyczyną porażki w finałach 2011 roku z Dallas Mavericks. Zespół nie wiedział kto jest numerem jeden. LeBron nie umiał grać bez piłki, więc często stał z boku i się przyglądał jak Dirk Nowitzki zabiera sobie tytuł mistrza NBA.
To po tamtych finałach Wade przyznał w jednym z wywiadów, że James jest od niego lepszy i to on powinien być numerem 1. Ta decyzja o zejściu na dalszy plan uwolniła potencjał Heat. Zdobyli dwa tytuły w kolejnych latach, a łącznie trzykrotnie jeszcze grali w finałach.
Ta decyzja o oddaniu pozycji lidera Heat nie umniejszyła Wade’a w oczach kibiców Heat. Wręcz przeciwnie, jeszcze ją wzmocniła. Flash do dzisiaj jest numerem 1 w historii klubu i jeszcze bardzo długo to się nie zmieni.
4. Stephen Curry
Steph był dla mnie najważniejszym zawodnikiem Warriors w trakcie trzech sezonów spędzonych wspólnie z Kevinem Durantem, ale w finałach z Cavaliers był tylko opcją numer 2. A jeśli możesz mieć jako opcję numer 2 zawodnika, który jest jednomyślnie wybranym MVP ligi, a do tego jest najlepszym strzelcem w historii koszykówki, to masz niebywały luksus.
Ale Steph nie był standardową opcją numer 2, bardziej opcja 1B, gdy Durant był opcją 1A. Świadczą o tym chociażby liczby. Średnia Curry’ego z lat spędzonych z Durantem to 26,3, a z lat przed jego przyjściem to 25,8.
Ale nie zrozumcie mnie źle, Curry był wtedy opcją numer 2, bo Durant był lepszym zawodnikiem w całym aspekcie koszykówki. Bronienia, podawania, zdobywania punktów. Durant był w stanie grać jak równy z równy, albo wręcz lepiej od LeBrona Jamesa. Curry tego nie potrafił. Stąd przy tych dwóch mistrzostwach to KD ma tytuły MVP finałów.
Curry jednak podobnie jak Wade jest legendą Warriors. Ugruntował ją dodatkowo w 2022 zdobywając swój czwarty tytuł.
3. Kareem Abdul-Jabbar
O Kareemie już wspomniałem nieco przy okazji Oscara Robertsona. Wtedy to był numerem jeden i teoretycznie był także numerem 1 w czasach Lakers. Teoretycznie bo od momentu gdy do drużyny dołączył Magic Johnson to on był dla mnie największą gwiazdą drużyny. Powód jest prosty – Magic zmienił całkowicie oblicze Lakers i drużyna musiała się do niego przystosować. Oczywiście Kareem był dalej dokarmiany do zdobywania punktów najbardziej efektywnym rzutem w historii ligi – skyhookiem.
Ale to Magic zapewnił im mistrzostwo w 1980 roku rzucając 42 punkty przeciwko Sixers gdy Jabbar odniósł kontuzję i nie mógł grać. Kolejne lata to potwierdzały. Liczby Kareema były świetne, ale to od dyspozycji Magica głównie zależały wyniki Lakers.
Łącznie 5 tytułów mistrzowskich w latach 80 to wynik wybitny i bez Jabbara pogodzonego z rolą numer 2, o co było nieco łatwiej z racji jego wieku, nie byłoby tych tytułów.
2. Kobe Bryant
Zanim Kobe został samcem alfa całej ligi, był młodszym kumplem Shaquille’a O’Neala. Efekt był konkretny, trzy tytuły mistrzowskie w latach 2000-2002. Przez pierwsze osiem sezonów kariery Bryant przeprowadzał piłkę do ataku i w pierwszej chwili szukał akcji dla Shaqa, nie dla siebie.
Miało to oczywiście sens, bo O’Neal dominował nad ligą i był najprostszą drogą do sukcesu. Głupotą byłoby z tego nie korzystać, a Lakers chcieli zdobywać mistrzostwa i udało im się to aż trzykrotnie. Do dzisiaj nikomu nie udało się zdobyć trzech tytułów z rzędu, a minęło już ponad 20 lat.
Bryant podobnie jak Curry nie był jednak z czasem opcją numer 2, stał się opcją numer 1B. Jednak ten okres przypadł już na dwa ostatnie lata gry z Shaqiem, w których tytułu nie było. Kobe był już gotowy, żeby być opcją numer 1, ale nie na to, żeby wygrywać.
Wciąż trzy tytuły mistrzowskie jako opcja numer 2 i później ewolucja do opcji numer 1 i dwa kolejne tytuły to wystarczający pakiet, żeby znaleźć się na drugim miejscu w rankingu.
1. Scottie Pippen
Jeśli ktoś wszedłby do laboratorium lub napisałby do Chata GPT prośbę o stworzenie wzorcowej gwiazdy numer 2 w zespole, to efektem byłby Scottie Pippen. To był zawodnik, który potrafił wszystko. Umiał kryć zawodników na wszystkich pięciu pozycjach. Potrafił grać w ataku na wszystkich pięciu pozycjach. To on wtedy był prototypem dla LeBrona Jamesa, Kawhi’a Leonarda, Kevina Duranta czy Paula George’a.
Każdy z nich czerpał mnóstwo z Pippena i dodawał swoje unikalne umiejętności. Ale to Pippen pierwszy z gigantyczną przewagą zasięgu ramion (220 cm) w stosunku do wzrostu (201 cm) był nazwany pająkiem i robił wszystko na boisku.
Trzeba zatrzymać Magica Johnsona w finałach 1991 roku? Proszę bardzo, jest Pippen. Trzeba rzucać dużo punktów w finałach 97 z Jazz? Proszę bardzo, jest Pippen. Trzeba zostać rozgrywającym? Proszę bardzo, Pippen trafia do top 10 asyst. I tak dalej można wymieniać bardzo długo.
U Pippena ego bardzo długo było schowane, a przynajmniej nie do końca wychodziło na światło dzienne. Póki był koszykarzem, był opcją numer 2 o jakiej wszyscy marzyli. 6 tytułów mistrzowskich, akceptacja tego, że jest się numerem dwa, branie na siebie całej brudnej roboty, do tego bycie liderem w szatni i trzymanie całego towarzystwa w kupie.
W końcu bez Pippena Michael Jordan nie wygrał ani jednej serii playoff, a Pippenowi to się udało w 1994 roku, a także potem w czasach Blazers. Dzisiaj jednak Scottie jest przedmiotem memów i głupich komentarzy w internecie.
Wszystko przez to, że poczuł się dotknięty komentarzami Jordana w serialu „Last Dance”, potem skomplikowało mu się życie prywatne gdy jego żona od niego odeszła i miała się spotykać z synem MJ-a. Ale o tym możecie poczytać w innych miejscach. Dla mnie Pippen to najlepsza opcja numer 2 w historii i nikt nie jest bliski doścignięcia go.
Jak zwykle przy moich rankingach zapraszam was do komentowania, podawania swoich top 10 i pisania dlaczego waszym zdaniem gadam głupoty i wybieram złych graczy. Dzięki za dobrnięcie do tego miejsca i do zobaczenia przy następnych rankingach.
Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.
Nietypowy, ciekawy ranking. Zamiast drexlera dałbym chyba dumarsa z mistrzowskich pistons. Clyde był lepszym koszykarzem, zwłaszcza za czasów blazers, ale joe miał chyba większy wpływ jako dwójka w zdobyciu mistrzostw pistons. Szczególnie w ’89. Z drugiej strony możnaby dyskutować czy dumars był klasycznym nr 2 w tamtejszych pistons…